poniedziałek, 1 listopada 2010

KAzungu







Nie często zostawiamy informacje na blogu, to trzeba przyznać. Chyba nie za bardzo się do tego nadajemy:) Słowa mają ogromną moc, to duża odpowiedzialność. A my jesteśmy na innym kontynencie, gdzie wszystko jest tak inne, łatwo błędnie ocenić, skrzywdzić. Dlatego rolę naszego pamiętnika pełnią zdjęcia (picasaweb.google.com/ann.romaniuk).

Jest jednak historia, którą chcemy się podzielić, bez próby wyjaśniania czy oceniania. Każdy ma prawo do własnych wniosków....

Jakiś czas temu czytając na stronie BBC o aresztowaniu głównej przywódczyni opozycji w Rwandzie, o masowych gwałtach na pograniczu Konga i Rwandy, pomyślałam, że mimo spokoju, pewnej normalności w której tu żyjemy, dookoła nas jest prawdziwszy świat, już nie tak kolorowy.

Następnego dnia, jak zwykle w sobotę wybraliśmy się do kościoła. Po drugiej stronie ulicy zauważyliśmy zbiegowisko ludzi. Na drodze leżało dziecko.. Musiał się zdarzyć jakiś wypadek, chłopiec płakał, nie chciał, a może raczej nie mógł się ruszyć. Ludzie stali i patrzyli... Usiadłam obok niego, żałując nie po raz pierwszy, że nie mówię Kinya Rwanda. Paweł próbował bezskutecznie dodzwonić się do ośrodka zdrowia, w końcu znalazł się jakiś taksówkarz z motorem, żeby pojechać po pomoc. Zostałam sama, wycierałam ciągle kapiące łzy z twarzy małego chłopca, starałam się go uspokoić, co nie było łatwe, bo dookoła stał ciągle ciekawski tłum. Muzungu z dzieckiem na drodze to dopiero wydarzenie! Próbowałam dowiedzieć co się stało, wersji było kilka – spadł z roweru; ktoś go zepchnął z roweru i pobił; okradł kogoś i został za to ukarany.... W końcu pojawiła się policja i na pace policyjnego wozu pojechaliśmy do ośrodka zdrowia. Na całe szczęście okazało się, że z kręgosłupem wszystko w porządku. Jeden z lekarzy mówił po angielsku, więc przekazał nam wszystkie informacje, które uzyskał od chłopca. Kazungu - tak miał na imię nasz nowy znajomy, stracił ojca jakiś czas temu, a matka znalazła nowego partnera, który nie był zainteresowany posiadaniem dzieci.... .Lekarz poprosił nas czy nie moglibyśmy zabrać go i pomóc mu odnaleźć jego krewnych. Wiedzieliśmy jeszcze tylko, że Kazungu ma 12 lat i nigdy nie był w szkole, choć bardzo by chciał.

Zabraliśmy go do domu. Kiedy Paweł przyniósł mu ciastka, chciał najpierw umyć ręce, potem wziął „prysznic”. Był taki spokojny i pewnie nieźle przerażony. Całe popołudnie spędziliśmy na rysowaniu, malowaniu. Kredki naprawdę się przydały.

W niedzielę udało nam się załatwić kierowcę i wraz z panią z policji, której nie chciało się opuszczać samochodu, pojechaliśmy na poszukiwania rodziny Kazungu. Niestety tylko kierowca i to w stopniu bardzo podstawowym posługiwał się angielskim, więc było naprawdę ciężko, tym bardziej, że okazało się, że babci już nie ma tam gdzie mieszkała, nikt też w okolicy nie rozpoznawał chłopca. Tak więc cały dzień spędziliśmy na błądzeniu, nie znajdując nikogo, kto mógłby udzielić nam bardziej szczegółowych informacji. Niewiele też z tego wszystkiego byliśmy w stanie zrozumieć. Dla naszego kierowcy i pani policjant były tu już wystarczające dowody, żeby uznać, że Kazungu to najwidoczniej po prostu oszust. Mi ciężej było w to uwierzyć. W samochodzie dwa razy bez mojej wiedzy wypadły mi drobne pieniądze, mógł je zabrać, nawet bym nie zauważyła. Za każdym razem oddał. U nas w mieszkaniu, było pełno rzeczy, które mógł zabrać i uciec. Dlaczego tego nie zrobił?

Udaliśmy się na posterunek policji, gdzie pan „tajniak” po krótkiej rozmowie udzielił nam kilku rad. Jak się dowiedział (sama już nie wiem skąd) chłopiec od paru dni mieszkał u jakiegoś mężczyzny i opiekował się krowami. Najprawdopodobniej drugi pracownik namówił go, żeby okradli swego pracodawcę. Nie była to znacząca suma, ale okradziony odnalazł chłopca i się z nim rozliczył, a potem to już znaleźliśmy go na ulicy... Wskazówki jakie otrzymaliśmy trochę nas zaskoczyły. Poradzono nam, żeby następnego dnia zabrać chłopca z powrotem do pana z krowami, może mu wybaczy, a jak nie to z pewnością znajdzie się ktoś, kto będzie potrzebował małego pomocnika. Bo skoro szukaliśmy krewnych i się nie udało, to nie ma sensu dalej się tym trudzić. Wróciliśmy więc razem do domu, zastanawiając się czy jest w ogóle jakieś wyjście z tej sytuacji. Bo wiedzieliśmy, że przecież nie zaprowadzimy go z powrotem do tego człowieka. Chcieliśmy tylko dowiedzieć się jak naprawdę jest z jego rodziną, jeśli ukrywa pewne fakty, to dlaczego i przede wszystkim chcieliśmy, żeby spełniło się jego marzenie – szkoła....

Kazungu czuł się chyba już pewniej, śmiał się dużo, rozmawialiśmy na bazie kilku słów:). No i przede wszystkim zafascynował go Król Lew, ale ze zmęczenia zasnął przed końcem.. Przyszedł poniedziałek i nie było wiadomo co robić. Paweł musiał jechać w teren, a ludzie z biura powtarzali, że to sprawa policji. Tak więc ze smutkiem, zapakowałam kilka rzeczy – kredki, kartki, itp. Chyba zawsze będę pamiętać, że jak Kazungu stanął w drzwiach, uśmiechnął się i powiedział tylko „iszuri”, czyli szkoła. Zabrałam znajomego jako tłumacza i poszliśmy na policję. Tam już inne osoby pełniły dyżur, które stwierdziły, że powinniśmy pójść do sektora (czyli władze wioski) i tam dostaniemy papierek potwierdzający, że nie znaleźliśmy krewnych dziecka i wtedy będzie można go umieścić w domu dziecka. Zrobiliśmy jak nam polecono. W sektorze znaleźliśmy głównego szefa, który stwierdził, że to jest absolutnie odpowiedzialność policji i oni mają się tym zająć. Przy okazji zrobił własne, małe przesłuchanie, uderzył Kazungu, żeby sprowokować go do mówienia. Nie miałam siły na to patrzeć. Wróciliśmy na policję, streściliśmy jeszcze raz całą historie, zostawiłam swój numer. Mieli zająć się odnalezieniem rodziny. Pożegnałam się, starając się uśmiechać. Wróciłam do pracy, starałam się zająć czymkolwiek, z malutką nadzieją, że naprawdę spróbują rozwiązać ten problem, że będzie dobrze.

Po dwóch godzinach przychodzi kierowca i mówi, że chłopiec się pojawił. Zdziwiona, pobiegłam szybko. Na schodach, przed biurem siedział Kazungu, obok stał jakiś starszy pan. Znowu nic nie rozumiem, dookoła zbiera się dużo ludzi, gapiów, a ja mam wrażenie, że tłumaczą mi tylko część. Pan ten ponoć znał rodzinę chłopca, mieszka niedaleko. Ucieszyłam się, że wreszcie coś się wyjaśni. Pomyślałam: załatwimy jakiś samochód, pojedziemy razem, sprawdzimy sytuację w domu, zobaczymy jak można pomóc. Otrzymałam nazwę miejscowości, imię matki i niestety na tym się skończyło. Obecni współpracownicy zaczęli mnie,a później Pawła uświadamiać, że to nie nasza odpowiedzialność, policja się tym ma zajmować; to pewnie oszust, możliwe, że wszystko było wcześniej zaplanowane; to nie leży w zakresie naszych obowiązków, a chłopiec i tak się już nie zmieni, więc nie ma co tracić czasu. Poza tym jest pełno takich dzieci, wystarczy, że się wyjdzie na ulicę, więc wszystkie zwalą się nam później na głowę, itd. Nie mogliśmy pojąc dlaczego nie możemy tylko sprawdzić, dojść do prawdy - „Dobrze wam radzimy, zostawcie tą sprawę w spokoju”. Zostałam więc z kartką w ręce, nie rozumiejąc już prawie niczego i zadając sobie w kółko pytanie – dlaczego?

W kolejnych dniach udało nam się znaleźć osobę, która mieszka w tamtym rejonie. Próbowała odnaleźć kobietę, która miała być mamą. Znalazła, ale okazało się, że pani żyje sobie spokojnie i posiada tylko jedną córkę. Odwiedziliśmy policję, żeby poprosić o kontakt do człowieka, który zabrał z policji Kazungu. Pan policjant był bardzo miły, chciał pomóc, ale okazało się, że nikt nie wpadł na pomysł, żeby zapytać, oddali mu chłopca na słowo....

Tak więc nikt dzisiaj nie wie gdzie jest Kazungu... Choć bardzo chcielibyśmy go odnaleźć, być świadkami szczęśliwego zakończenia, mało to prawdopodobne.

Gdzie jest? Znalazł rodziców, czy może już od nich uciekł? Zatrudnił się w kolejnym miejscu czy może mężczyzna, który zabrał go z posterunku miał dla niego inny plan? A może został kolejnym dzieckiem ulicy bez szansy na spełnieni swojego marzenia – pójścia do szkoły.

Jak napisałam na początku – bez komentarza.....



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz